Kultowe urządzenia audio są jak kultowi muzycy. Cenimy je za wyjątkowe osiągnięcia, brzmienie, oryginalność, a nawet jedyną w swoim rodzaju biografię. Każdy, jednym tchem, potrafi na zawołanie przywołać niemałą listę muzyków, których, jeśli nawet nie słucha, z pewnością zdaje sobie sprawę z ich kultowości właśnie. Zjawisko takie jest kulturowo powszechne i bynajmniej, nie dotyczy wyłącznie naszych czasów, w których dostępność muzyki, a zatem także dzieł kultowych twórców, jest dziecinnie prosta. W czasach początku druku muzycznego, twórcą kultowym mógł być Orlando di Lasso, którego sława osiągnęła charakter międzynarodowy na długo przed powszechnością tego zjawiska. Im bliżej naszych czasów, tym łatwiej o przykłady. W czasach nowoczesnych, za sprawą kurczącej się pod kołami pociągów Europy, kultowym był i Liszt, i Paganini (a i pewnie dotyczyła ona także stroniącego od ekspansywnych podróży naszego Fryderyka), oraz z pewnością Beethoven, którego wysoka dożywotnia renta od księcia Lobkovitza miała skłonić go do pozostania w Wiedniu i tworzenia na chwałę tego miasta. Za sprawą początków fonografii, kultowym stał się Caruso (tu zdania są podzielone, bo to także dzięki kultowi Caruso początki fonografii ruszyły z kopyta) czy operowa diva i ikona popkultury, Maria Callas. Kultem obdarzano i Elvisa, i Davisa, na równi Hendrixa i Horovitza, choć to inna muzyczna opowieść. Od kiedy ikoną kultu stała się czwórka kolegów z Liverpoolu, przemysł muzyczny nauczył się zarabiać na tym zjawisku wielkie pieniądze.
Cóż takiego jest w kulcie, że potrafimy poświęcać mu sporo naszej uwagi, a częstokroć oddania? Okazuje się, że samo słowo, choć jego źródło sięga czasów rzymskich (od cultus: troska, praca, uprawa) zyskało znaczną popularność dopiero w XIX wieku, zwłaszcza w odniesieniu do starożytnych lub prymitywnych systemów wierzeń i kultu religijnego. Rozszerzone znaczenie, czyli „poświęcenie uwagi konkretnej osobie lub rzeczy” pochodzi z 1829 r. Od tego czasu (czyżby samo stworzenie hasła wywołało fenomen?) mamy wysyp postaci, bynajmniej niezwiązanych wyłącznie z muzyką, którzy byli obdarzani mniej lub bardziej powszechnym uwielbieniem i kultem. Niektórzy badacze, wiążą wzrost poświęcania uwagi konkretnej osobie lub rzeczy (czytaj, kultowi) z zanikiem pierwotnego znaczenia religii. To tłumaczyłoby, skąd w kulcie tyle zaangażowania i emocji. To także tłumaczyłoby, iż obiektem kultu stać się może nie tylko twórca, osoba czy grupa ludzi, ale i obiekt. Obiektami, które powszechnie zyskują status kultowych stają się częstokroć samochody, które nie tylko podkreślają nasz społeczny status, ale i odwołują się do atawistycznej natury wolności. Na przestrzeni lat, kultowymi był zarówno Volkswagen Garbus, który razem z T1 przewiózł na swoich kołach całą rewolucję seksualną lat sześćdziesiątych, jak i Citroen DS, który woził prezydentów, a nawet Mercedes Flügeltüren, który nie woził prawie nikogo, bo tak był drogi.
Ale wróćmy do początku, bo wydaje się być uzasadnionym w tym miejscu pytanie, co ma audio do całego tego wywodu powyżej. Choć wydaje się, że można mówić o kultowych urządzeniach audio, kult w tym przypadku oznacza jednak coś zgoła innego. I tu przychodzi z pomocą rozróżnienie dwóch kategorii – kult i moda. Moda to zjawisko sezonowe, chwilowe. Kult zdaje się być modą, która trwa. Aby trwać, moda musi spełnić kilka kryteriów, spośród których prawdopodobnie nie sposób wymienić pełnej listy. Wyjątkowość, charyzmatyczność i aspekt pionierskości zdają się tu trwać na czołowych pozycjach. Elvis to wszak pierwszy biały, który śpiewał czarną muzykę, a do tego był przystojny (do czasu). Davis, oprócz tego, że również przystojny, był nie tylko ikoną jazzu, ale i ikoną czarnego artysty. Hendrix to charyzmatyczny pionier elektrycznego grania gitarowego, który nie tylko odmienił obliczę muzyki, ale potrafił porwać ze sobą całą generację. Jeśli napiszę, że grupa z Liverpoolu jako pierwsza nagrała White Album, narażę się niemałej grupie osób, ale ta prowokacja jest o tyle uzasadniona, iż za jej pomocą pragnę pokazać pewne mechanizmy kultu, które bardzo często mają charakter irracjonalny.
W audio, sprawy mają się zgoła inaczej. Kultowymi stają się nie tyle rozwiązania pionierskie, ile takie rozwiązania, które są w stanie przetrwać próbę czasu i sprawdzają się w wielu kontekstach. Nie jest moją intencją wymienianie ich tutaj, ale niech za przykład posłuży ikoniczne urządzenie, które uchodzić może za filmową gwiazdę (pojawiło się m.in. Mechanicznej Pomarańczy Stanleya Kubricka), a mianowicie gramofon Transcriptors Hydraulic Reference. Dla zainteresowanych, podaję link, pod którym poczytać można o audio obecnym w filmach: https://www.whathifi.com/features/21-our-favourite-turntable-cameos-in-films-and-tv-shows. Z gwiazdą Transcriptora raczej nie ma się co równać, ale dla porządku wymieńmy choćby pochodzące z tego samego landu kolumny BBC LS3/5a, które stanowią część systemu odsłuchowego Audio Idiom (tekst: tutaj). Te ostatnie, podobnie jak bohaterka niniejszego eseju, projektowane były z przeznaczeniem profesjonalnym, z myślą o rozgłośniach radiowych. To tam miały spędzać godziny na odsłuchiwaniu i prezentowaniu muzyki. To tam, zostały rozpoznane ich ponadprzeciętne możliwości. To stamtąd, ich sława zaczęła otaczać ich nimbem urządzeń kultowych. To one, wyznaczały nowe standardy i w kolejnych latach inspirowały konstruktorów, twórców audio urządzeń.
Przyznaję, niełatwo pisać o urządzeniach kultowych. I to nie tylko dlatego, że wszystko zostało już pomierzone i powiedziane. Z drugiej strony, ciągłe o nich pisanie jest potwierdzaniem ich statusu kultowości. Przyznaję także, że niełatwo mi pisać o urządzeniu, o którym ten tekst traktuje, bowiem biorąc pod uwagę słuchanie muzyki, nie znajduje w nim jakichkolwiek słabości, a to zawsze brzmi jakoś podejrzanie (ponoć zawsze może być lepiej). Wystawianie ocen ekstremalnych zdaje się świadczyć bardziej o piszącym, niż o podmiocie czy też poruszanym temacie. Trudno. Niech i tak będzie tym razem. Przypomina mi to sytuację, w której muzyk jest na etapie wyboru smyczka, który jest swego rodzaju pośrednikiem między ręką, a instrumentem. Ilość czynników, które należy wziąć pod uwagę jest naprawdę spora. Począwszy od ciężaru, wyważenia środka ciężkości czy wykończenia, wziąć pod uwagę należy brzmienie, szybkość reakcji, kantylenę (czyli śpiewność smyczka), to jak leży w ręce i jak z nią współpracuje, czy w całym rejestrze gra tak samo, jak realizuje artykulację, etc. Jest to z jednej strony sprawa niezwykle osobista, a z drugiej, dobry smyczek jest po prostu dobrze zrobiony, tzn. zgodnie ze sztuką smyczkową. To ostatnie, nie jest jeszcze gwarancją sukcesu, ale zasada, że im lepszy mistrz, tym lepszy smyczek, wydaje się być obowiązującą. Znalezienie takiego mistrza to dla muzyka sprawa kluczowa. To jego wiedza, doświadczenie i ręce wyrzeźbią smyczek, dzięki któremu ręka muzyka wyrzeźbi utwór. Ja taki smyczek znalazłem dla siebie. A teraz, znalazłem również wkładkę do gramofonu, która w sposób mistrzowski łączy i balansuje wszystkie cechy dobrego dźwięku. Ale po kolei.
W 1965 roku niemiecka firma Elektromesstechnik z myślą o rozgłośniach radiowych opracowała wkładkę gramofonową z ruchomą cewką TSD 15, a to raptem zaledwie jedno z epokowych dokonań tej marki. O całej gamie gramofonów i urządzeń studyjnych można poczytać w internecie. Wszystkie one bez wyjątku, cieszą się statusem urządzeń referencyjnych. I choć to nie TSD 15 jest bohaterką niniejszych rozważań, to ona właśnie, obok wspomnianych LS3/5 należała swego czasu do korpusu urządzeń referencyjnych rozgłośni radiowych. To jej dźwiękowy model kształtował wzorzec dobrego dźwięku dla kolejnych generacji użytkowników standardu FM w Europie i nie tylko. W międzyczasie, firma EMT kilkukrotnie zmieniała właścicieli, aż jej oddział produkcji wkładek przeniósł się do Winttertur w Szwajcarii i to tam powołano do życia kolejne wcielenie TSD 15, czyli HSD 006. To właśnie HSD 006 stała się pretekstem do napisania tego tekstu, bo to ona zawisła na moim ramieniu i od niej zaczęły się moje refleksje. W stosunku do TSD zmieniono body wkładki, które jest teraz odlane z anodowanego na czerwono aluminium. Po opisy techniczne odsyłam na stronę producenta: https://www.emt-tontechnik.ch/cartridges/emt-hifi/hsd-006, tymczasem poniżej opiszę moje wrażenia odsłuchowe, a te jak już zapowiedziałem, są jednoznaczne.
To pierwsza wkładka w mojej audio biografii, której nic nie brakuje. Jej dźwiękowy obraz jest kompletny i wyjątkowo zbalansowany. Dopełniają się tu cechy tak pożądane w muzyce, jak i jednocześnie wyjątkowo rzadkie w audio. Jeśli referencją pozostaje akustyka instrumentów, pomieszczeń i ludzkich głosów HSD ma wszystko, czego można oczekiwać od idealnie zbalansowanego systemu. A zatem: adekwatność rozmiaru i barwy instrumentów w ich naturze. Obecność bryły instrumentu, a nie tylko jego barwy. Muzykalność i żywość przekazu. Przestrzenność i wielowymiarowość (akustyka pomieszczenia, w którym zarejestrowano muzykę). Bliskość i namacalność instrumentów (związane z praktyką umieszczania mikrofonów podczas nagrań). Adekwatna w rozmiarze makro i mikro dynamika. Rozdzielczość, w której istota detalu dopełnia obraz całości i przyczynia się do żywości przekazu (dukty pędzla na olejnym obrazie będą tu dobrym przykładem, gdzie ich obecność dodaje ekspresji, ale nie stanowi treści). Rozbudowana, aczkolwiek pozbawiona sztuczności holograficzność i trójwymiarowość sceny dźwiękowej. Gęstość i namacalność dźwięku. Saturacja i wyraźny kontur rytmiczny. Dodajmy jeszcze, że jej bogate, gęste, aksamitne brzmienie oraz idealny balans pomiędzy szczegółowością, przejrzystością, fakturą i dramatyzmem, zjawiskowo wręcz oddają emocje zawarte w odtwarzanej muzyce.
Ale posłuchajmy EMT i opowiedzmy na przykładach jak sobie ono radzi z muzyką. Po pierwsze, ta wkładka jest absolutnie angażująca i przekonująca. W sposób bezkompromisowy przekazująca emocje, ale bynajmniej nieskupiona wyłącznie na nich. Z każdym kolejnym odsłuchem udowadnia swój profesjonalizm i rzetelność w podejściu do replikacji najbardziej wymagającej muzyki. O ile wkładki MC, szczególnie te bardziej zaawansowane, nieźle radzą sobie z dźwiękową szczegółowością, nieco brakuje im poprawnego przekazywania energii. Tu, nieźle radzi sobie HANA (tekst: tutaj), ale dopiero EMT potrafi doszukać się prawdziwego żywiołu ukrytego w rowku płyty winylowej. Te emocje bynajmniej jej nie zaślepiają. To część jej muzycznej rzetelności i dojrzałości. Wyraźnie słychać to było w prezentacji wokali. Głos ludzki to nie tylko barwa, ale (kto wie czy nie przede wszystkim) dramatyzm przekazu, transfer emocji, ale i namacalne body. Niech za przykład posłuży album Gregory Portera Liquid Spirit. Porter nie tylko zabrzmiał zjawiskowo – on po prostu pojawił się w pokoju. HSD 006 pokazała także świetnie suchość akustyki studia nagrań i uwypukliła ilość zabiegów z utworu na utwór w miksie nagrania. Często słuchany ostatnimi czasy kwartet Louisa Sclavis w wydanym przez ECM Characters on the Wall również zyskał na tym transferze energii. Ta muzyka, niejako skupiona na precyzji wykonania, dzięki EMT zyskała nieco bardziej ludzką twarz, a muzycy wyszli zza woalu pięknego brzmienia w kierunku muzycznych emocji. Jeśli chcielibyście zaprosić do własnego domu (zakładając, iż macie takie warunki lokalowe) orkiestrę symfoniczną, wkładka EMT służy pomocą. U mnie zagościła najpierw London Symphony Orchestra pod batutą Francois-Xaviera Rotha. Co więcej, Drugi Koncert Skrzypcowy Bartoka wykonał dla mnie Renaud Capucon. Przypomnijmy, concertare to rywalizować, zestawiać. Masa orkiestry vs brzmienie solowego instrumentu. Biegłość solisty vs sprawność grupy, etc. To częstokroć niełatwe zadanie, i to nie tylko dla urządzeń audio, ale i dla realizujących nagranie. Niestety, EMT odsłoniło słabości tej realizacji (wydanie Erato z 2017 roku), w której skupiono się na roli solisty, orkiestrę traktując jako jedną dźwiękową masę. Na szczęście, jedno z moich referencyjnych nagrań symfonicznych to wydany przez Vinyl Passion album z muzyką Arvo Parta Tabula Rasa (DMM Cutting). Concerto for two violins, prepared piano and chamber orchestra z 1977 roku (nagranie 1995) to realizacyjny i wydawniczy majstersztyk. Tu, Szwajcarzy proponują nam wysłuchanie wszystkiego z perspektywy dyrygenckiego pulpitu, a wierność przekazu i emocji jest wręcz namacalna. Perfekcyjne zbalansowanie planów bliskich i dalszych, bez jakiegokolwiek gubienia ostrości. Takich przykładów można mnożyć. EMT nie sprawia jednak, że nagrania czy wydania brzmią lepiej. Bynajmniej. EMT ze szwajcarską precyzją pokazuje, co i jak zostało zagrane, nagrane, zmiksowane i wydane.
Podsumowując. Jeśli szukacie w audio muzyki, to już dalej nie musicie szukać. Rzetelność, brak kompromisowości i totalna muzykalność. Z ust wyznawców audio może paść zarzut, że HSD 006 to nie hi-end. To być może prawda. Pytanie tylko czy szukacie hi-endu czy muzyki? Jeśli tego pierwszego, szukajcie dalej. Zresztą firma EMT daje w tym względzie wielkie pole do popisu i zakładam, że jeśli ich najtańsze urządzenie gra tak dobrze, to boję się myśleć, jak grają pozostałe. Jeśli natomiast szukacie muzyki, to szybko przekonacie się, że wszystko ponad to, to dźwiękowy hedonizm! Dla mnie to dźwiękowe odkrycie ostatnich lat!! SYGNOWANO AUDIO IDIOM.