Musical Fidelity – dobrana para

Arytmetyka audio rządzi się odmiennymi prawami niż te znane choćby z matematyki. Przekonanie o pewności wyniku, gdzie jeden plus jeden zawsze da dwa, w audio może nas doprowadzić nie tylko do rozczarowania, ale i sporych wydatków. Założenie, iż zakup najdroższych urządzeń, akcesoriów, okablowania gwarantuje najlepszy możliwy dźwięk, jest niemalże gwarancją audio porażki i zbudowania systemu marzeń, który nigdy nie zagra dobrze. Dla uproszczenia weźmy pod uwagę kombinację dwóch podstawowych elementów audio systemu, które zamierzamy kupić. W naszym przypadku niech będą to kolumny i wzmacniacz. Proceder wyboru zaczyna się zwykle od fascynacji estetycznej, zaczerpnięcia opinii, listy rankingowej, etc. Powiedzmy, że naszym wyborem padły dwa urządzenia wysoko oceniane przez branżę fachową, nagradzane i mające sporą rzeszę zadowolonych odbiorców. Gdyby audio arytmetyka nie była na opak, zakup takich urządzeń gwarantowałby sukces i pewność znakomitego dźwięku. Tak jednak nie jest. Gwarancja dobrego dźwięku nie jest tu bowiem wypadkową dwóch, nawet znakomitych urządzeń, tak jak gwarancją dobrego zespołu nie jest zebranie odpowiedniej liczby, nawet wybitnych muzyków. Nie wystarczy bowiem wziąć do kupy trzech muzyków, aby powstało wybitne trio – takie rodzi się tylko wtedy, kiedy poszczególne składowe dają wynik większy od ich ilości. I w muzyce i w audio, liczy się bowiem nie tyle ilość i jakość składowych, a ich jakość połączenia. 

To, co nazywam jakością połączenia należałoby nazwać jakością dopasowania. To właśnie owo dopasowanie lub jego brak, wpływa na finalny dźwięk systemu. Potrzeba wiedzy, doświadczenia i intuicji, aby wyobrazić sobie, jak połączenie danych elementów wpłynie na finalny dźwięk. Im system większy, tym większa jest ilość zmiennych, którą należy brać pod uwagę, choć zasada, iż im co jest lepszej jakości, tym (teoretycznie) nasze szanse budowy dobrego dźwięku rosną. Nie inaczej jest na gruncie muzyki, gdzie zmiana jednego muzyka w zespole może sprawić, iż zmianie ulegnie również jakość granej muzyki. Posłużmy się przykładem. Miles Davis i jego kwintet z lat sześćdziesiątych to zespół ikoniczny dla współczesnego jazzu i jedna z najjaśniejszych konstelacji na jazzowym nieboskłonie. Zanim jego skład się wykrystalizował na saksofonie grał George Coleman, którego Davis cenił niezwykle wysoko uważając, iż „wszystko, co gra George jest niemalże doskonałe”. Po nagraniu m.in. albumów Seven Steps to Haeven czy My Funny Valntine Colemana zastąpił Wayne Shorter. Stało się coś, co sprawiło, iż kwintet ten z dnia na dzień stał się jednym z najważniejszych zespołów jazzowych wszechczasów. Tymczasem, trudno jednoznacznie powiedzieć, iż Wayne Shorter był lepszym saksofonistą od George’a Colemana. To nie o to bowiem chodzi, czy był lepszy czy gorszy, ale jak jego obecność wpłynęła na całość. 

Wróćmy jednak do audio, gdzie możliwości doboru elementów systemu są niemalże nieograniczone. Możemy bowiem łączyć nie tylko urządzenia z różnych półek cenowych, z różnych krajów i destynacji, ale nawet różnych epok (w muzyce jest to niemożliwe ze względów oczywistych, choć wskrzeszaniem muzyki, która dawno odeszła zajmują się spore rzesze współczesnych muzyków). To ostatnie jest wynikiem pewnego obserwowanego w audio trendu odwoływania się do konstrukcji sprawdzonych i pewnych, które nie tylko odsyłają nas do złotych lat hi-fi, ale i gwarantują dobry dźwięk. Pisałem już o tym zjawisku kilkukrotnie na łamach Audio Idiom (zobacz: EMT i Falcon Acoustic), były to jednak opisy poszczególnych urządzeń. Tym razem mamy do czynienia z dobraną parą, która pod jedną marką oferowana jest jako proponowany, wcale nie obligatoryjny zestaw. Zarówno prezentowany wzmacniacz, jak i kolumny możemy kupić osobno, dlatego też poniższy tekst, choć skupia się na brzmieniu zestawu, uwzględnia także opis brzmienia jego poszczególnych elementów. 

Te poszczególne elementy to w tym przypadku ikoniczne brytyjskie kolumny LS3/5A zaprojektowane dla BBC w latach siedemdziesiątych (więcej o tej konstrukcji tutaj) w tej inkarnacji sygnowane przez Musical Fidelity oraz wzmacniacz A1 tejże marki, który miał swoją premierę w 1985 roku. Zarówno o LS3/5A, jak i o A1 napisano już na łamach audio niemalże wszystko, a sukces komercyjny i popularność obu urządzeń niejako sama z siebie potwierdza jakość reprodukcji dźwięku, którą one oferują. Aby nie rozpisywać się zbytnio warto wspomnieć, iż w tym konkretnym przypadku wiąże się to z działaniami nowego właściciela Musical Fidelity, austriackiej firmy Audio Tuning Vertiebs. Zarówno wskrzeszenie A1, jak i pojawienie się nowej edycji LS3/5A sygnowanej przez MF jest z pewnością inicjatywą nowego właściciela tej utytułowanej brytyjskiej marki. Tymczasem, pojawia się pytanie, na ile chodzić mogło tylko o wskrzeszenie tych poszczególnych urządzeń, a na ile odwołanie się do złotej ery hi-fi z całym jej dobrodziejstwem inwentarza? Jak się bowiem okazuje, dźwięk, który oferuje ta świetnie dobrana para jest niezwykle udanym działaniem rodem z audio arytmetyki. Parka ta sprawia bowiem, iż włączając muzykę zostajemy wciągnięci w niezwykle sprawnie przygotowany spektakl muzyczny, co więcej, spektakl niezwykle przyjemny dla uszu. Zanim jednak o brzmieniu całości kilka słów o poszczególnych solistach tego duetu, bowiem to bardzo interesujące osobowości. 

Kolumny. LS3/5A 

Wypadałoby napisać, iż to jedna z najlepszych wersji tej kultowej kolumny jaką słyszałem, ale tak nie jest. Choć osobiście używam inkarnacji Falcon tej konstrukcji, nie słyszałem bynajmniej ich tylu, aby zdanie to mogłoby być prawdziwe. Nie uważam także, iż porównywania takie mają jakikolwiek sens. To, co zamierzam napisać dotyczy samego dźwięku kolumny przygotowanej przez Musical Fidelity, a jest on niezwykle spójny i przekonujący. Zakładając, iż konstrukcja LS3/5A ma swe pewne cechy, które niezależnie od inkarnacji wychodzą na plan pierwszy (wśród nich wybitna średnica, emocjonalność przekazu, szybkość uderzenia i niezwykła plastyczność), należy w ich ramach odszukać te zmienne, które sprawiają, iż konstrukcja ta brzmi pod każdą marką inaczej, niczym orkiestra pod innym dyrygentem. Jak zatem brzmi LS3/5A by Musical Fidelity? Na pierwsze ucho rzuca się coś, co sprawia, iż brzmienie tej kolumny ma niemalże kremową konsystencję. Przez tę metaforę chcę podkreślić niezwykłą gładkość dźwięku, który ona prezentuje, a która sprawia, iż słuchanie muzyki staje się niemalże wyłącznie przyjemnością. Sprawia to, iż dźwięk pozbawiony jest ostrości, chropowatości czy jakiejkolwiek metaliczności, co w przypadku tej konstrukcji nie jest wcale takie oczywiste. Dźwięk ten jest przyjemnie ciemny, aczkolwiek nie ma to nic wspólnego z ograniczeniem jakichkolwiek częstotliwości, a raczej z ich ciemniejszą prezentacją. Scena dźwiękowa, jak to często bywa w przypadku LS3/5A jest niezwykle poprawnie zobrazowana, a kolumna właściwie znika z uszu, pozostawiając przestrzeń jedynie dla muzyki. Dzięki niezwykłej trójwymiarowości rysunku wokale i instrumenty akustyczne zyskują wyraźne body i dźwiękową adekwatność, która sprawia, iż słyszeć zaczynamy nie tylko ich brzmienie, ale i ich bryłę. Last but not least to coś, o czym najtrudniej mi pisać, bo najtrudniej to uchwycić i nazwać. Dotyczy to bowiem pewnej cechy dźwięku związanej z jego owalem i fakturą. Aby to przybliżyć muszę po raz kolejny posłużyć się muzyczną metaforą. Różnicę tę można przyrównać do różnicy pomiędzy klarnetem w systemie francuskim, a klarnetem w systemie niemieckim. Ten pierwszy ma dźwięk nieco bardziej owalny, jakby okrągły w stosunku do jakby płaskiego dźwięku klarnetu niemieckiego. Ten drugi zdaje się z kolei być bardziej drewniany i bezpośredni, bez zawoalowań. Podobną różnicę w dźwięku, acz łatwiejszą do wysłyszenia, bo i występowanie tych instrumentów powszechniejsze, można zauważyć porównując brzmienie instrumentów smyczkowych z rodziny viol i skrzypiec (violone). Te pierwsze, tak jak w przypadku klarnetów francuskich, mają dźwięk bardziej owalny, drugie, podobnie do klarnetów z niemieckim systemem klap, charakteryzują się dźwiękiem bardziej płaskim, drewnianym. Tak właśnie, w sposób bardziej drewniany, bezpośredni zdają się grać LS3/5A by Musical Fidelity. Sprawia to, że dźwięk tej inkarnacji LS3/5A staje się organiczny i naturalny. 

Wzmaczniacz. A1

Podobną organicznością i naturalnością charakteryzuje się dźwięk kultowego wzmacniacza z lat osiemdziesiątych, który zbudował renomę Musical Fidelity. Jego współczesna wersja, podobnie jak pierwowzór jest zbudowany w oparciu o całkowicie dyskretną i symetryczną topologię klasy A i jest w stanie dostarczyć 25W czystej mocy w tejże klasie przy obciążeniu 8 omów i 25A maksymalnego prądu wyjściowego. W tym miejscu warto dodać, iż A1 pracuje w dynamicznej klasie A, co oznacza, że gdy natężenie prądu dla klasy A zostanie przekroczone, wówczas płynnie przechodzi (ale nie przełącza się) w klasę B. I choć wzmacniacz jest niemalże wierną kopią swojej pierwszej inkarnacji, nastąpiło kilka zmian, o których należy tu wspomnieć. Zmieniono transformator na dual mono split rail, poprawiono zasilanie, dodano pilot do ulepszonego potencjometru ALPS, uwzględniono źródła o wyższym poziomie wzmocnienia dodając przełącznik Direct -10dB. Generalnie, zadbano o to, aby nie zmieniać specyfikacji żadnych komponentów w stosunku do oryginału, ale zaktualizować je do nowoczesnych odpowiedników o długiej żywotności. I tu także, nie mogę napisać, iż brzmi to lepiej od pierwszej wersji tego wzmacniacza, bo go nie słyszałem, choć to właśnie Musical Fidelity była dla mnie jedną z pierwszych audio fascynacji. To, co mogę napisać to, że wzmacniacz ten urzeka barwą od pierwszego uruchomienia. Ta barwa jest przyjemnie ciemna, głęboka i szlachetna. Dzięki temu, od pierwszego wsłuchania przestajemy słuchać dźwięków, zaczynamy zanurzać się w muzyce. To właśnie w tym tkwi siła tego urządzenia, ono gra dla nas muzykę i robi to tak, że proces słuchania jej staje się przyjemnością. Jego największym atutem jest skupienie na barwie dźwięku, która zawsze pozostaje pod jego kontrolą. Nie znaczy to bynajmniej, iż inne aspekty dźwięku są tu słabszej jakości. Raczej to, że to nie na nich skupia się A1. On chce, aby słuchanie muzyki było na tyle przyjemne, chce zatrzymać nas przed głośnikami na długie godziny. Zero eksponowania skrajności pasma, zero septyczności, zero sterylności. To nie wzmacniacz dla chirurgów dźwiękowej analizy, a dla melomanów. Ci pierwsi muszą poszukać gdzie indziej. 

Design tego urządzenia to połączenie prostoty i funkcjonalności w wyniku czego powstała forma tyle oryginalna, co intrygująca. Wzmacniacz jest bardzo płaski, a jego górną pokrywę stanowi wycięty z aluminium radiator, który podczas pracy oddaje nagromadzone ciepło. Ten ważny w klasie A element pełni tu jednocześnie funkcję dekoracyjną i nadaje charakter urządzeniu. Na przednim panelu, który nie jest płaski jak zazwyczaj, a sfazowany u dołu pod sporym kątem, mieszczą się pokrętło wzmocnienia i selektor źródeł, oraz przełącznik Direct, oraz Power. Forma tego panelu sprawia, iż gałki potencjometrów udało się zatopić optycznie, pozostawiając odkrytą ich drugą połowę, co sprawiło, iż urządzenie zyskało niezwykle oryginalny i dynamiczny wygląd. Smukła forma wymusiła także funkcjonalność tylnego panelu, który zwieńcza wystająca krawędź radiatora. Sprawia to, że jesteśmy ograniczeni do kabli o mniejszych wtykach i dotyczy to zarówno wejścia IEC, jak i terminali głośnikowych i RCA (tu także zachowano standardy z lat osiemdziesiątych). Tych ostatnich jest 8 par, a wśród nich zasługujące na uwagę i komentarz wejście Phono. Na uwagę, bowiem to rzadkość, aby producenci wyposażali swoje „integry” w wejście MC. Na komentarz, bowiem to wejście gra tu wyjątkowo dobrze. Przyznaję, było to moje największe zaskoczenie in plus. Dźwięk jest precyzyjny, odpowiednio nasycony, nadający kształt muzyce i instrumentom, jakiego należy spodziewać się od dobrych przedwzmacniaczy gramofonowych. Dzięki temu, A1 staje się kompletnym i dobrze brzmiącym systemem plug-and-play. Potwierdziły to odsłuchy na referencyjnych dla Audio Idiom Falcon AcousticAudioform, oraz przede wszystkim dopełniającego pary Musical Fidality LS3/5A. A1, trzymając się swojej interpretacji muzyki pozwalał wszystkim tym kolumnom pokazać to, co mają najlepszego.

Dobrana para.

Jak zostało to anonsowane we wstępie i w tytule, nowy właściciel Musical Fidelity zdecydował się promować zestaw dwóch opisanych wyżej urządzeń jako dobraną parę, czy też wskrzeszenie dobrego klasycznego brzmienia UK. Po przesłuchaniu na niniejszym secie kilkunastu albumów i spędzeniu z nim w domu ponad tygodnia mogę powiedzieć, iż to świetny pomysł. Świetny po pierwsze dlatego, że ktoś za nas połączył w parę urządzenia, które dobrze ze sobą współpracują. Dzięki temu, już nie musimy się martwić czy jedno z drugim zagra dobrze, a dylemat opisany na początku niniejszego tekstu staje się w tym przypadku dylematem nie grającym roli. Świetny po drugie dlatego, iż to naprawdę bardzo dobre klasyczne brzmienie Made in England pozwalające cieszyć się muzyką przez długie godziny bez cienia znużenia, zmęczenia i rozczarowania; pozwalające rozkoszować się muzycznymi barwami bez jakże często obecnej we współczesnym audio szklistości i niespójności dźwięku. Tu tego nie znajdziecie. Aby przybliżyć o czym mówię przytoczę kilka przykładów. Słuchając płyty Rameau. The Sound of Light zespołu Musicaeterna pod Teodorem Currentzisem czy albumu Aleca Franka-Gemmilla Before Mozart ze Swedish Chamber Orchestra pod Nicholasem McGeganem zauważamy, iż nasza parka trzyma w ryzach barwę tych zespołów nie pozwalając smyczkom na rozjaśnianie w wyższych rejestrach, co jest tak powszechne w audio. Smyczki w naturze grają miękkim, ciepłym brzmieniem i nigdy nie przechodzą w kłującą ostrość (proszę mi wierzyć na słowo nie tylko dlatego, że mam za sobą doświadczenie jako dyrygent). Nasza dobrana para nie zaciemnia jednak dźwięku, ale nie pozwala mu na barwowe odstępstwa. To naprawdę spore osiągnięcie! Podobnie dzieje się podczas słuchania jazzu czy muzyki z wokalem. I tu, set ten zdaje się nas trzymać z dala od ostrości i chropowatości. Zatrzymuje nas przy kremowo brzmiącej muzyce, gdzie zapominamy o audio, skrajnościach pasma, nisko schodzącym basie czy innych audio frazesach. Muzyczna scena zbudowana przez ten duet sprawia, że nie jesteśmy jedynie świadkami odbywającego się przed nami muzycznego spektaklu, ale stajemy się jego uczestnikami. Musical Fidelity pod nowym zarządem proponuje coś, co sprawi, że nie musicie dalej szukać, jeśli szukacie dobrego grania i dobrego brzmienia. A1 w połączeniu z LS3/5A to naprawdę dobrana para, która pozwoli Wam cieszyć się muzyką i docenić fakt, iż ktoś wskrzesił na naszych oczach starego brytyjskiego klasyka, który zabierze nas w muzyczną podróż i do którego nie sposób nie wsiąść. Tym klasykiem nie jest bynajmniej reinkarnowane urządzenie, a ponadczasowy, organiczy dźwięk Made in Britain, który osiągnięto dzięki przewrotnej audio arytmetyce, gdzie 1+1=11. W drogę, zatem!