Line Magnetic 845

Każdy, dla kogo muzyka ma znaczenie, mógł zadać sobie pytanie czy muzyka life i ta, którą na Audio Idiom określamy jako via audio, to na pewno to samo? Zakładając, iż mamy do czynienia z tym samym medium, trudno uznać, iż to byty całkowicie odrębne, aczkolwiek różnice są na tyle znaczące, iż z pewnością warto je przybliżyć i o nich opowiedzieć. Co więcej, podobieństwa zdają się być na tyle łatwe do uchwycenia, iż różnice umykać mogą przed naszym czujnym uchem. Te podobieństwa dotyczą bowiem samej muzyki i jej konstrukcji. Melodie, słowa, instrumenty, forma kompozycji, tempa, dynamika, etc. są tym, co dla każdego słuchacza stanowi bowiem istotę samej muzyki. Różnice natomiast nie tyle dotyczą samej jej natury, ale tego jak ją postrzegamy. Czy jest zatem uzasadnione, aby oczekiwać od audio wiernej replikacji tego, co daje nam doświadczenie koncertowe? A może, należałoby traktować oba te światy rozdzielnie nie oczekując podobieństw i wierności?

Muzyka life, czyli koncert to przede wszystkim spektakl, a branie w nim udziału czyni z nas zakładników zarówno samej muzyki, jak i grających nią muzyków. Ten spektakl to doświadczenie zbiorowe ze swej natury, to branie udziału we wspólnym i dzielonym doświadczeniu, to współudział. Ten współudział stawia przed nami pewne obowiązki, aczkolwiek czyni nas współautorami odpowiedzialnymi za jakość owego spektaklu. To atawistycznej natury ceremonia współodczuwania, której korzenie sięgają znacznie dalej, niż pomysł organizowania życia koncertowego w miastach, a ten, poza kontekstem religijnym i dramaturgicznym, pojawił się jako instytucja wcale nie tak dawno, acz to nie miejsce, aby o tym pisać. Od czasów wykonawczej hegemonii, przez co rozumieć należy skoncentrowanie programów koncertowych na dziełach kanonicznych, koncert stał się miejscem identyfikacji społecznej i estetycznej, a co nie mniej istotne, także miejscem formowania się kodów i promocji kanonów piękna. Koncert to bowiem emocje. Jak mawiał jeden z najwybitniejszych pianistów XX wieku, Glenn Gould, koncert to corrida.

Rodowód muzyki via audio jest jeszcze krótszy, a w wydaniu high fidelity całkiem młody. Ewolucja audio, zarówno po stronie rejestracji, jak i po stronie odtwarzania przebiega w sposób ciągły i niezachwiany, a ilość współczesnych rozwiązań zdaje się nie mieć końca. Choć początki audio określić możemy mianem low fidelity, to nie brakowało przykładów, iż nawet wtedy phonograph effect był faktem znaczącym, choć ówcześnie niezauważalnym. Zresztą, promując swoje urządzenia do odtwarzania muzyki, Edison zachęcał śpiewaków, aby imitowali nieco sposób śpiewania, zbliżając się do dźwięku wydobywającego się z tuby patefonu (aby zrozumieć dokładniej na czym ten efekt polega, warto posłuchać nagrań Maxa Raabe, który stylizuje swoją barwę głosu, eksponując częstotliwości „patefonu”). Tak poniekąd stało się niezależnie od działań samego wynalazcy i ówczesna technologia audio wymusiła na muzyce stylistyczną zmianę. I o ile, jesteśmy daleko od tamtych czasów i doświadczeń, to muzyka via audio wciąż wnosi pewne zmienne, które sprawiają, iż można mówić o niej jako o bycie odmiennym od muzyki life. Koncertowa ulotność i manipulowanie emocjami versus architektoniczna bryła i powtarzalność muzyki zarejestrowanej.

Poszukując dźwiękowego ideału, odwołuję się zarówno do własnych doświadczeń scenicznych, jak i do odwzorowania dźwiękowej czystości, której doświadczam pracując w studiach nagrań. Ci, którzy mieli okazję zetknąć się z dźwiękiem studyjnym, prawdopodobnie wiedzą, z czym mamy do czynienia. Nieco trudniej wyjaśnić to tym, którzy takiej okazji nie mieli. Do porównania przychodzi mi na myśl fotografia przed edycją, lub film przed montażem. Na tym etapie, choć wszystko jest jeszcze pozbawione proporcji i wygładzenia, to mamy do czynienia z czymś zgoła prawdziwym, pozbawionym filtrów i ulepszaczy. Ten etap, podobnie jak sprzęt studyjny, musi nam wszystko bezlitośnie ukazać, abyśmy mogli wychwycić wszelkie aspekty czy ewentualne niedoskonałości i podjąć decyzję, co do jakości wykonania. Chcąc nie chcąc, domowe audio staje się pewnym kompromisem pomiędzy przyjemnością słuchania, a wiernością przekazu detalu i dynamiki. Wybór tego sprzętu i jego charakteru to wypadkowa zarówno naszego doświadczenia i gustu (te często idą w parze), jak i zapewne możliwości finansowych (tu, Audio Idiom staje po stronie, iż nie należy tej jakości utożsamiać z pieniędzmi).

Przejdźmy zatem do meritum niniejszego tekstu, a ten dotyczy wzmacniacza lampowego Line Magnetic LM-845 IA, który otrzymałem do testów dzięki uprzejmości gliwickiego 4Hifi. Już na samym wstępie przyznać muszę, iż to wzmacniacz, który zdaje się zaspokajać wszelkie potrzeby opisane powyżej. Co więcej, uzbrojony w świetne lampy (w testach były to wybitne lampy ERLOG 845) przewartościowuje to czego oczekujemy od wybitnego wzmacniacza i czyni to z nawiązką. Ale po kolei. Estetycznie to urządzenie, które w pełni zaspokaja potrzeby przeciętnego audiofila. Jest grube aluminium, pięknie wytoczone pokrętła, ciężki aluminiowy pilot, wysokiej jakości gniazda głośnikowe (tu, 4, 8 i 16 Ohm) i RCA, plus oczywiście regulacja Hum i Bias dla każdej lampy i sporo innych od ALPS, po MIT i Mcap, nie wspominając o wybitnych transformatorach. Wszystko jak należy, choć jednocześnie skromnie, o ile widok dwóch sporej wielkości triod 845 można uznać za skromny. Choć to one w pełni odpowiadają za dźwięk tej A-klasy, to jednak konfiguracja ich z 12AX7, 6P3P i 5AR4 i topografia wzmacniacza czynią go tym, czym jest. A jest to naprawdę zawodnik a-klasy, jeśli mogę pozwolić sobie na sportową nomenklaturę w tym miejscu. Jest szybki i silny, ma świetną dynamikę i gęstość gestów, jest precyzyjny i absolutnie pewny siebie, ma dobrą prezencję i świetną prezentację (sceny), zachwyca muzykalnością i dźwiękową namacalnością, ma refleks kierowcy F1 i inteligencję szachowego mistrza, a kiedy przygasa światło, dwie wielkie triody 845 (oryginalnie użyty zestaw lamp 845 niczym nie ustępuje brzmieniowo wspomnianym lampom ERLOG, przy których wzmacniacz wspina się na wyżyny dźwięku, nasycenia, gęstości i głębokości), niczym latarnie morskie przyciągają do naszych głośników najlepsze dźwięki z oceanu muzyki. To wzmacniacz, przy słuchaniu którego nie myśli się o jego słabościach.

            Ktoś powie, że może brak mu mocy, ktoś inny, że nie do każdej muzyki. Ja powiem, powołując się na moje całe doświadczenie muzyczne, sceniczne i studyjne, że warto tego zawodnika mieć po swojej stronie!! Z pewnością odwdzięczy nam się godzinami spędzonymi iście hi-endowym dźwięku, rozkoszując nas każdą chwilą w swoim towarzystwie. Panie i Panowie, chapeau bas! Sygnowano Audio Idiom!