AT OC-9/III

Gakyō Rōjin – The Old Man Mad About Art. Takim pseudonimem posługiwał się pod koniec życia jeden z najznamienitszych drzeworytników wszechczasów, Katsushika Hokusai. W postskrypcie swojego późnego cyklu, a zarazem jednego ze swych najsławniejszych dzieł „Sto widoków na górę Fuji„, mając siedemdziesiąt trzy lata napisał (w wolnym tłumaczeniu): „Nic z tego, co do tej pory stworzyłem nie jest warte uwagi. Dopiero teraz zaczynam rozumieć naturę malarstwa.” Skromność? Nie sądzę. 

Kilkanaście lat wcześniej słynął wszak z wizjonerstwa i innowacyjności w swojej twórczości, ale i z talentu do autopromocji. Anegdota głosi, iż będąc u szczytu sławy wygrał onegdaj konkurs na najlepszego malarza shogunatu malując jedynie niebieskie tło, na którym postawił kurę, której łapy zamoczył w czerwonej farbie. Kura idąc zostawiała na papierze odciski swoich łap. Hokusai zaskoczył wszystkich, a kiedy nazwał płótno „Jesienne liście na rzece Tatsuta” konkurs został rozstrzygnięty, a Hokusai okrzyknięty arcymistrzem. 

Zapewne żadna z tych opowieści nie przybliża zbytnio postaci tego wielkiego człowieka i artysty, ale z pewnością mówi wiele o japońskim podejściu do tworzenia, i nie chodzi bynajmniej wyłącznie o twórczość artystyczną. Wszak japońskie dążenie do perfekcji i prostoty jednocześnie zamieniło najbardziej prozaiczne czynności w sztukę. Zarówno te najbardziej znane, jak sztuka parzenia herbaty oyakata czy origami, czyli sztuki układania papieru, jak i te najbardziej wyrafinowane jak kintsugi (sztuka naprawiania ceramiki) czy kinbaku (sztuka wiązania ciał) składają się na coś co japończycy nazywają Ikigai, czyli sztuką / filozofią życia. Codzienny gest i codzienne dążenie do perfekcji.

Hokusai zapewne zetknął się z Ikigai, co więcej praktykował ją przez całe życie, dlatego mógł napisać, iż dopiero po siedemdziesięciu latach codziennej praktyki doszedł do perfekcji w tym czym się zajmował. Dążenie do doskonałości jest bowiem boleśnie czasochłonne, co więcej, jest możliwe tylko wtedy kiedy czas przestaje się liczyć. Jak to dalece odmienne od zachodniego paradygmatu, nie trzeba nikogo przekonywać, a jak znaczący wpływ podejście to miało w idiom audio, wiedzą zapewne wszyscy.  

Nikogo zatem z pewnością nie dziwi fakt, iż to japończycy właśnie słyną z produkcji wkładek gramofonowych, a co najmniej kilka liczących się, jeśli nie czołowych, modeli nosi sygnaturę Made in Japan. To właśnie w tej gałęzi audio tak ważną rolę odegrają japońskie predylekcje do precyzji, dokładności i doskonałości. Być może również, to tam właśnie jakość wykonania i dźwięk czarnego krążka wydaje się być niedościgniony, o czym doskonale wiedzą kolekcjonerzy LP z całego świata, poszukując ich nie tylko dla ich doskonałości, ale i wyjątkowości/odmienności brzmieniowej. Super Vinyl, Red Everclean Vinyl to synonimy japońskiej sztuki płyty winylowej, a nieograniczona inwencja nie kończyła się wyłącznie na użytych materiałach, ale obejmowała tak prozaiczne i praktyczne elementy jak fiszki tekstowe z tłumaczeniami tytułow na japoński, co uzyskało oczywiście formalną nazwę odwołującą się nota bene do zapasów sumo, obi.

A skoro jesteśmy już przy winylach, warto przed przejściem do głównego tematu wspomnieć, iż wszystko zaczeło się na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to Japonia postanowiła zdjąć z siebie odjum złej jakości i taniochy (owszem!, z początkiem lat sześćdziesiątych to Japonia borykała się z synonimem (sic!) chińszczyzny). To wtedy zaczęły powstawać firmy, które dzisiaj kojarzą się z nieskazitelną jakością i które zaczęły wyznaczać nowe standardy także w świecie audio.

Jedną z takich manufaktur była założona w 1962 roku w Tokio znana teraz powszechnie Audio Technica. Zanim to nastąpiło, jej założyciel, Hideo Matsushita, organizował w latach 50-tych koncerty LPs w Muzeum Sztuki Bridgestone. Co może oznaczać hasło “koncerty LPs” możemy się tylko domyślać, ale warto być może wspomnieć, iż początki telewizji w Polsce przyczyniały się do scalania kontaktów międzysąsiedzkich właśnie przez fakt, iż odbiornik telewizyjny był co najwyżej w jednym mieszkaniu na blok mieszkalny. Pewnie nie inaczej było wtedy w Japonii i z pewnością dlatego muzeum sztuki mogło organizować koncerty winylowe. Przypomnijmy, w roku 1958 pojawił się standard stereo LP, a pierwszą wkładką gramofonową Hideo Matsushity była stworzona kilka lat później wkładka stereo, AT-1.

Od tego czasu minęło pół wieku i Audio Technica stała się firmą o światowym oddziaływaniu, i choć znacząco poszerzyła swoją ofertę produkcyjną, to nie odeszła od innowacji i znaczących osiągnięć w temacie, od którego wszystko się zaczęło. Wkładka AT OC-9/III to już trzecia edycja jednego z flagowych produktów firmy, dodajmy edycja bardzo udana. OC-9 jest wkładką typu MC wyposażoną w podwójną cewkę (lepsza separacja stereo), solidne i pięknie wykonane aluminiowe body (mniejsze wibracje własne), neodymowy magnes i całą rzeszę wszelkich top osiągnięć, a wszystko w celu osiągnięcia/wyciśnięcia maksimum z winylowego medium. I tu po raz kolejny odsyłam do specyfikacji produktu, gdzie wszelkie info techniczne, tymczasem ja postaram się przybliżyć to, jak wkładka ta interpretuje muzykę – a ma ku temu wszelkie najbardziej zaawansowane narzędzia.

Pierwsze co przychodzi do głowy po skalibrowaniu, to cisza i płynność. OC-9 porusza się po microgroove bezszelestnie niczym kot po dywanie. Daje muzyce niesamowity oddech i czerń ciszy, która mnie skojarzyła się międzygalaktyczną czarną materią. Z tej czerni wyłaniają się dźwięki i każdy z nich zyskuje natychmiast dzięki temu właściwy ciężar i podwójne znaczenie. Muzyka uzyskuje aksamitny połysk, a jego ruch i poświata mają jakby 'masny’ charakter. Ta wkładka urzeka od samego początku i właściwie w każdej części pasma radzi sobie w sposób znakomity. Nie zauważyłem żadnych podbarwień, ani słabości, a płyta winylowa zyskała dzięki jej dyskretnemu, ale i pogłębionemu działaniu (sama igła ma na swym czubku tylko 7μm, czyli dociera najdalsze zakamarki microgroove) walory bezpostaciowości, przez co rozumiem to, iż zanika właściwie namacalność playing surface, jak to sprytnie nazywają anglicy.

Niektórzy być może wyczują lekkie cofnięcie w środku pasma, ale jest ono na tyle dyskretne, iż w większości przypadków może zostać uznane za atut, pozwalając cieszyć się z winylowej przyjemności bardziej. To wycofanie sprawia jednak, iż wkładka ma nieco tendencję do grania laid-back. I choć dynamika jest replikowana w sposób nieskazitelny, to ogólny obraz jaki się rysuje pozbawiony jest nieco pewności siebie, rzec by można, charakteru. To trochę jak muzyk wirtuoz, który potrafi nieskazitelnie wykonać każdy utwór, ale zupełnie nie angażuje się emocjonalnie w jego wykonanie. To ani wada, ani zaleta, ale każdy z osobna musi zdecydować czy taka interpretacja jest tym czego właśnie potrzebuje.