Każdy płatek śniegu spada na swoje miejsce. To uchodzące za buddyjskie przysłowie należy do moich ulubionych koanów zen i jako takie, nieodmiennie odsyła mnie myślami do mojej odwiecznej fascynacji i nigdy niezrealizowanej destynacji. W tym jednym raptem zdaniu, opisana została cała struktura wszech|świata, wraz z jego tymczasowością i przemijalnością. Co więcej, zdanie to odkrywa przed nami coś więcej. Opisuje równie dokładnie samych jego autorów, co opisywane przez nich zjawisko. Tym czymś jest umiejętność postrzegania złożoności świata poprzez kontemplowanie jego natury – wystarczy obserwować naturę wystarczająco długo i dokładnie, a ona sama nam o sobie opowie. Nieważne czy chodzi o sprawy tak złożone jak struktura wszechświata, strzelanie z łuku, wytop stali czy budowa urządzeń audio.
Japonia od dawna już jest dla globalnej wioski przykładem kraju, w którym dążenie do perfekcji spotyka się uwielbieniem natury i prostoty, gdzie supremacja rozwoju technologicznego łączy się z umiłowaniem tradycji, gdzie wartości kultury rodzimej dopełniane są przez wartości kultury zachodniej/globalnej. Zresztą, japońska ikonografia znana jest na całym świecie nie tylko za sprawą Hokusai i jego Widoków na górę Fuji, sushi czy ceremonii picia herbaty, a współcześnie dzięki koleji Shinkansen, czy choćby Maneki Neko. To także kultura, która pozostając przez stulecia w izolacji od reszty świata wykształciła zbiór cech, które sprawiają, iż jest ona zupełnie odrębna na tle reszty kultur. Sakoku, a więc oficjalna polityka zamkniętego kraju, obowiązująca od drugiej ćwierci XVII wieku do połowy XIX stulecia, skutkowała nie tylko utrwaleniem odrębnych form muzycznych, jak Gagaku, ale przede wszystkim wykształceniem się odrębnej mentalności opartej na mieszance praktykowanych religii, czyli sintoizmu, buddyzmu i konfucjanizmu. Dzięki tej mentalności, Japonii udało się nie tylko otworzyć się na świat i stać się jedną z jego największych potęg, ale i przede wszystkim pozostać wiernej tradycji.
Jednym z aspektów tej tradycji jest dążenie do ciągłego doskonalenia, do perfekcji, do absolutu. Niezależnie czy mówimy o wspomnianej już ceremonii parzenia herbaty, czy tradycyjnym, japońskim, ręcznie malowanym jedwabnym kimono, mówimy o rzeczach, które osiągnęły spektakularny poziom wyrafinowania. To, co w innych kulturach jest przedmiotem codziennego użytku lub codziennej praktyki w Japonii przeradza się w dzieło sztuki. Zaczerpnięte z sintoizmu przekonanie, iż w każdym aspekcie życia, w każdym przedmiocie może przejawiać się bóstwo, pozwoliło Japończykom stworzyć nie tylko najlepszy miecz na świecie, ale i sprawiło, że równą doskonałość osiągają oni robiąc sos sojowy, szyjąc kimono, czy gotując ramen. Kryje się za tym przekonanie, że doskonałość to nie cel, który należy osiągnąć, ale nieustanny i nieustający proces doskonalenia i udoskonalania. No dobrze, ale czy tak rozumianą doskonałość można zaaplikować w świecie audio? Zacznijmy od początku:
Dwustu mnichów codziennie o piątej rano rozpoczyna swoje modły w Soji-ji, głównej świątyni Buddyzmu Zen. Mnisi siedzący w dwóch rzędach po prawej i lewej stronie w absolutnym spokoju intonują swoje pieśni. To niebywale podniosły, uroczysty dźwięk. Ten codzienny rytuał zaprasza ludzi do świata nirwany. To wspomnienie z dzieciństwa syna pewnego buddyjskiego duchownego, dla którego pytanie czy da się w ogóle oddać podniosłość muzycznego wydarzenia za pomocą sprzętu do reprodukcji dźwięku stanie się motorem napędowym całego życia (prawdopodobnie, nie bez znaczenia będzie fakt, iż jego ojciec to także zapalony elektronik amator). Po studiach na wydziale elektroniki na Uniwersytecie Tokijskim zostaje jednym z 80 pierwszych inżynierów nowopowstałej firmy Sony CBS (aplikowało podobno 6000 osób). Zdobywa tam wszechstronne doświadczenie zarówno jako realizator nagrań, jak i konstruktor urządzeń do reprodukcji dźwięku. Kiedy w 1976 roku decyduje się sięgnąć po srebro w produkcji urządzeń audio i rozpocząć własną działalność, na rynku króluje tranzystor i płyta winylowa. Ja mam trzy lata i nawet nie wiem jeszcze o istnieniu Japonii. Nie wiem nawet, czym jest muzyka, choć ta otacza mnie od urodzenia – raz jako ta grana na żywo (ojciec muzyk), raz jako ta grana via audio (dziadek meloman i elektronik amator). Kiedy kończę pierwszy stopień szkoły muzycznej na akordeonie, nasz bohater kończy prototyp wzmacniacza, który zapewni mu sławę i stanie się spełnieniem jego odwiecznego dążenia do dźwięku doskonałego.
Powyższe wątki biograficzne nie są bynajmniej pretekstem do szukania podobieństw, a jedynie podkreśleniem faktu, iż proces dochodzenia do doskonałości to nie sprawa wielkiego natchnienia, łutu szczęścia czy przypadkowego strzału. To lata zdobywania doświadczeń, przekazywania tradycji, wielkiego talentu i tysięcy godzin pracy. To właśnie dzięki temu talentowi, determinacji, zdobytemu doświadczeniu, a przede wszystkim miłości do muzyki, Hiroyasu Kondo osiąga na gruncie audio więcej niż ktokolwiek inny przed nim. Niebawem, nazwisko Kondo stanie się synonimem dźwięku doskonałego i nazwą własną firmy (wcześniejsza nazwa Audio Note została przywłaszczona w wyniku nieetycznych działań europejskiej konkurencji, o czym być może przy innej okazji), a wzmacniacz On-Gaku, zaprezentowany w 1986 roku najbardziej pożądanym wzmacniaczem wszechczasów.
To jednak nie On-Gaku dotarł do testów Audio Idiom, a urządzenie, które uchodzi wśród purystów czarnego krążka za niezbędne do prawidłowego funkcjonowania wkładek typu MC. KONDO MC Step-up Tranformer SFz to jedno z pierwszych urządzeń, które zostało zbudowane przez Hiroyasu Kondo jeszcze w latach siedemdziesiątych. Inkarnacja, która trafiła do testów, nie jest oczywiście tym samym projektem. W międzyczasie, w myśl opisanego wcześniej paradygmatu doskonałość-jako-proces, powstawały kolejne inkarnacje po śmierci pana Kondo realizowane przez jego następców, czyli prezesa firmy i jego bezpośredniego następcy, Masaki Ashizawa oraz aktualnego głównego konstruktora, Katsura Hirokawa. Jak sami mi powiedzieli, inkarnacja współczesna, to jakby prawnuczek pierwowzoru. Urządzenie, choć niewielkich rozmiarów (126mm x 96mm x 179mm) waży ponad 3 kg, co wzbudza przyjemne wrażenia przedodsłuchowe. Jakość wykończenia jest absolutnie wyjątkowa, choć urządzenie nie epatuje wyglądem. Przedni panel symbolicznie, acz w sposób niezwykle wyrafinowany oddaje jakość z jaką będziemy mieć do czynienia po podłączeniu urządzenia. Jak zawsze w przypadku Kondo, transformatory oraz całe okablowanie to czyste srebro, wraz z zintegrowanym jednometrowym interkonektem KONDO Ls-41, oraz solidna miedziana obudowa. Odsyłam do lektury wszystkich danych technicznych na stronę producenta. Tymczasem, pora na wrażenia odsłuchowe.
W przypadku Kondo trudno mówić o brzmieniu własnym urządzenia. Opisy znane z innych audio przypadków dotyczące barwy, rozdzielczości, mikrodynamiki, saturacji, selektywności, etc. tracą tu rację bytu, bowiem ten sprzęt znika z odsłuchu i czyni to, by zagrać dla nas muzykę w sposób bliski doskonałości. Nie narzucając własnego brzmienia, niczym idealny canvas pozwala zaistnieć muzyce bez zniekształceń, podbarwień czy widocznej faktury. Jest w tym podobny do bieli kartki, na której dopiero powstanie muzyczna partytura, pojawi się muzyczny obraz. W sztukach plastycznych, wybór canvasu determinuje wstępnie charakter danego dzieła. Wszyscy, choćby z muzeów, znamy efekt przebijającego wzoru płótna na obrazach olejnych czy widoczną fakturę papieru na akwarelach bądź wydrukach grafik (tak, jak na zdjęciu poniżej). Użycie konkretnego arkusza, płótna czy deski staje się immamentną częścią tak powstających dzieł. W przypadku Kondo jest inaczej. Tutaj, canvas staje się nieobecny, niewidoczny, pozwalając na niezmącone pojawianie się kolorów, kształtów i form. Jest przy tym krystalicznie czysty, śnieżnobiały, niczym świeży śnieg opisany na początku niniejszego tekstu. Dzięki tej śnieżnej lekkości i świeżości każdy najdrobniejszy gest muzyczny pojawia się na nim w idealnym odwzorowaniu; każdy podmuch muzycznej frazy zostaje na nim uwieczniony; wszelkie odciśnięte na nim ślady są idealnie adekwatne do ciężaru dźwięku, który je zostawił, a wszelkie kontury wyrysowanych form, idealnie dopasowane do muzycznej artykulacji. Ta lekkość sprawia też, że w muzycznym obrazie pojawiają się nie tylko barwy i formy, ale także energia i emocje, które towarzyszą każdemu muzycznemu spektaklowi. Sprawia to, iż fortissimo pełnej obsady orkiestry symfonicznej jest tu odwzorowywane z równą łatwością, co ruch dyrygenckiej batuty z delikatnym poruszeniem powietrza, które owy ruch wywołuje.
Owej lekkości odwzorowania towarzyszy adekwatność odbijalności, zwana inaczej albedo – i ta jest tu na niespotykanym poziomie. Dzięki niej, ilość muzycznego światła odbitego pozostaje identyczna z pierwowzorem. Niech nie zwiedzie nas jednak ta zimowa metafora. Nie chodzi w niej bowiem o skojarzenie z aspektem temperatury przekazu, a wyłącznie z jego lekkością i czystością. Kondo nie jest bynajmniej zimne w charakterze interpretacji muzyki. I w tym aspekcie pozostaje całkowicie organiczne i naturalne, oddając dostojność muzycznych gestów i bogactwo muzycznej palety z szacunkiem i miłością do muzyki.
Choć uważam, że to w tym przypadku niemalże zbędne, posłużmy się muzycznymi przykładami, dzięki którym – mam nadzieję – nie pozostanę gołosłowny. Dwie opisane poniżej realizacje stawiają przed systemem audio znaczne wymagania w zakresie dynamiki, selektywności instrumentów i zachowania barwy dźwięku. Pierwsza, to jedna z moich ulubionych płyt ostatnich miesięcy, a jednocześnie album, który uważam za jeden z najważniejszych w ogóle. Promises to płyta autorstwa Floating Points, który zaprosił do współpracy ikonę amerykańskiego jazzu Pharoah Sandersa (to ostatni przedśmiertny album tego ostatniego), oraz napisał partię dla London Symphony Orchestra. Z tego połączenia powstało coś absolutnie wyjątkowego i ponadczasowego, bowiem dogłębnie ludzkiego w charakterze. To połączenie wyrafinowanej, wielowarstwowej struktury brzmieniowej instrumentów klawiszowych (fortepian, klawesyn, czelesta, Fender Rhodes, Hammond B3, Oberheim, etc.) obsługiwanych przez Sama Shepherda vel Floating Points, przejmującej muzycznej opowieści Pharoah Sandersa (tenor sax oraz głos), oraz napisanej stosunkowo wysoko partii smyczkowej. Nagranie to wymaga sporo od sprzętu, bowiem dźwiękowe warstwy, które ono zawiera zlewają się w jedną, powtarzalną i monotonną całość. Tak jednak nie jest. Co więcej, saksofon Sandersa jest nagrany stosunkowo blisko, choć z pogłosem co sprawia, iż zdaje się momentami odklejać od reszty. Nic bardziej złudnego. Ta muzyka tkwi w szczególe i jeśli sprzęt nie pozwala na dotarcie do niego wiele traci. KONDO SFz sprawił, iż całość zabrzmiała niezwykle naturalnie, wręcz organicznie, bez rozjaśnień, podbarwień i przebarwień.
W kontrze do tego albumu, drugi to jedna z moich ulubionych interpretacji Le Quattro Stagioni w interpretacji Erika Bosgraafa i Ensemble Cordevento. Ten geniusz fletów prostych zachwyca swą techniką nie gubiąc wątku i trzymając się interpretacji. To on także dokonał transkrypcji tego utworu na flet oraz poprowadził zespół. Co więcej, Ensemble Cordevento brzmi tu świeżo i lekko dzięki małej, dosłownie, pojedynczej obsadzie, a samo nagranie, choć lekko podkręcone, jest realizacyjnym majstersztykiem. To, co jest w tej realizacji wymagające od sprzętu audio, to nie tylko skoki dynamiczne, ale przede wszystkim szybkie zmiany rejestrów i pokusa zmiany barwy. Kondo na to nie pozwala trzymając zespół i solistę w brzmieniowych ryzach, szczególnie wtedy, kiedy sięga on granic rejestru fletu sopranowego. Proszę uwierzyć mi na słowo, jeśli tak trudne realizacje brzmią gładko i potoczyście dzięki SFz, cała reszta zabrzmi niebiańsko dobrze.
Podsumowując. Step-up KONDO SFz jest urządzeniem absolutnie doskonałym, które odkrywa przed nami całe piękno muzyki ukryte w winylowym microgroove. Jego wyrafinowana prostota jest punktem odniesienia dla całego rynku audio, który w pogoni z wymiernym sukcesem traci często z oczu to, co najważniejsze, czyli muzykę. Kondo stawia ją na pierwszym miejscu i czyni to w sposób niezwykle bezwysiłkowy i bezpretensjonalny. Byłbym jednak arogancki pisząc, iż to najlepszy step-up na świecie, bowiem ani wszystkich nie słyszałem, ani nie uważam, że takie sportowe porównania mają sens. To, co wiem na pewno to, że jeśli szukacie absolutnej muzycznej wierności w audio nie musicie szukać dalej, ponieważ – parafrazując koan, od którego zacząłem niniejszy tekst – dzięki Kondo, każda nuta pada na swoje miejsce.
© Marcin Oles