Dzisiaj będzie konfesyjnie, aczkolwiek nie bez związku z poruszanym tematem. Jeśli zatem, Drogi Czytelniku, szkoda Ci czasu na moje wynurzenia, przejdź od razu do lektury od drugiego akapitu. Ktoś zapytał mnie kiedyś, czemu jako uznany muzyk zdecydowałem się pisać o audio? Ktoś inny, innym razem, czy nie uważam, że jako muzyk powinienem w ogóle się tym zajmować? Podobnych pytań było z pewnością więcej, aczkolwiek, to nie one sprowokowały mnie do poniższych rozważań. Otóż jako muzyk, mam z pewnością sprecyzowane oczekiwania, ale, co ważniejsze, traktuję audio jako wehikuł, a nie jako talizman. Oznacza to, że moje potrzeby względem sprzętu audio koncentrują się niemalże wyłącznie na tym, jak przekonująco, urządzenia te radzą sobie z muzyką i dźwiękiem. To dla mnie niemalże tożsame z tym, jak muzyk musi sobie radzić z instrumentem. Słuchając wszak muzyki, nie myślę o tym, na jakim fortepianie (perkusji, kontrabasie, trąbce, etc.) zostało coś zagrane, tak jak nie przekreślam tych nagrań, na których muzycy zagrali na „gorszych” instrumentach. Co więcej, aby grać na danym instrumencie, muzyk wcale nie musi umieć go samemu zbudować i nikogo takie stwierdzenie w muzycznej branży nie dziwi. Tymczasem, czytając prasę branży audio, można odnieść wrażenie, iż ci, co najlepiej się znają, muszą wiedzieć ze szczegółami, jak dane urządzenie jest zbudowane; co więcej, wyrazić opinię, że coś można by w nim poprawić. Jak też pewnie niektórzy z Was zauważyli, staram się również dystansować od audio półkowości oraz w znacznie mniejszym stopniu ulegam iluzji ceny i marki. Dlaczego? Po pierwsze, wynika to z faktu, iż uważam, że nie powinienem projektować w tych tekstach mojego stanu posiadania (to co dla mnie drogie, dla kogoś może być uznane za zbyt tanie). Po drugie, wyższa cena urządzeń nigdy nie jest adekwatna do tego, co dane urządzenie sobą reprezentuje, choć nie twierdzę jednocześnie, iż jest zupełnie bez wpływu na jakość dźwięku. Z jednakową rezerwą podchodzę do urządzeń z każdej półki cenowej, co sprawia, że nie szukam usprawiedliwienia kwotowego, so to speak. To, czym dzielę się na łamach Audio Idiom dotyczy wyłącznie odwzorowania muzyki i tego, jak dany sprzęt sobie z tym radzi. Podobnie, jak w przypadku sprzętu muzycznego i instrumentów, nie jestem zagorzałym fanem marek, a raczej rozwiązań, które prowadzą do określonych rezultatów. I tu także, niezależnie czy mówimy o strunach, instrumentach, talerzach perkusyjnych, etc., najwyższy model nie jest odpowiedzią na wszystko i rozwiązaniem wszystkich problemów, tak jak najniższy, nie jest jedynie cieniem swego „lepszego” brata. I tu pojawia się dylemat, a jednocześnie temat dzisiejszego tekstu: jak należy potraktować, oceniać urządzenia, które choć są najtańszą opcją z oferty producenta, kosztują znacznie powyżej średniej? Na której półce je umieścić i jakimi kryteriami posłużyć się w ewaluacji? Innymi słowy, jak postąpić w przypadku, który zaprzecza półkowej logice? Czy należy zastosować jakąś taryfę ulgową, skoro to firmowy entry level, a może patrzeć wyłącznie na kwotę, którą należy zapłacić z posiadanie takiego urządzenia? Poniżej, postaram się odpowiedzieć na postawione powyżej pytania zastrzegając, iż niniejsza analiza może mieć zastosowanie bardziej ogólne.
Jak podaje słownik języka polskiego, uwertura to 1. «utwór orkiestrowy skomponowany jako wstęp do opery, oratorium, kantaty itp.», lub 2. «zapowiedź czegoś». Choć nie miejsce tu na lekcję muzyki, to pozwoliłem sobie na nią, bowiem przedstawione poniżej urządzenie jest swoistego rodzaju uwerturą do wejścia na najwyższe szczyty audio, albo inaczej, do wielkiego dzieła Kondo (dzieło z łaciny to opera właśnie). Fidelio Beethovena, wagnerowska do Tannhäusera, Bizeta uwertura do Carmen, czy mozartowska do Wesele Figara stały się odrębnymi bytami, przerastając niekiedy popularnością utwory, do których miały być wyłącznie wprowadzeniem. Czy to o nich myśleli twórcy urządzenia, nadając mu nazwę Overture? Nie jest to wykluczone, tym bardziej, że jak podaje firmowa legenda, opera i wielka muzyka symfoniczna były dla założyciela firmy, Hiroyasu Kondo, istotnym punktem odniesienia. Jak by nie było, japońska manufaktura obrosła legendą jeszcze za życia swego założyciela niczym wspomniane wcześniej uwertury wielkich Europejczyków. Idąc dalej tym tropem, można zaryzykować stwierdzenie, że Kondo-san, niczym sprawny dyrygent dążył do jak najbardziej wiernego partyturze oddania brzmienia orkiestry. Tego nie można osiągnąć bez dogłębnej znajomości muzycznego aparatu wykonawczego, bez świadomości ciężaru brzmienia, czy muzycznej barwy. Co więcej, oprócz muzycznej erudycji potrzeba inżynieryjnego geniuszu i ponadprzeciętnej intuicji. Kondo posiadał je obie i ten splot okoliczności sprawił, że audio wzniosło się dzięki temu na niedostępne wcześniej wyżyny, a jego marka stała się synonimem dźwięku doskonałego. O początkach tej niezwykłej manufaktury pisałem już wcześniej (Kondo step-up transformer SFz), niemniej, warto wspomnieć, iż spuścizna Hiroyasu Kondo kontynuowana jest przez jego następców, czyli aktualnego prezesa Masaki Ashizawa i Tatsura Hirokawa. Jednym z ich projektów jest właśnie recenzowany wzmacniacz zintegrowany, Overture.
Overture jest w ofercie Kondo propozycją wyjątkową. To nie tylko jedyny ich wzmacniacz zintegrowany, ale obok końcówki mocy o nazwie Melius, jedyny wykorzystujący pentodę zamiast triody jako lampę mocy. Konstruktorzy wybrali lampę EL34, która choć jest popularna, znajduje z reguły zastosowanie w znacznie prostszych i tańszych konstrukcjach. Jak możemy przeczytać na stronie producenta (cytaty wyróżnione kursywą), celem było połączenie wysokiej mocy wyjściowej pentody EL34 z ikoniczną muzykalnością triody. Co więcej, dzięki wykorzystaniu wiedzy zdobytej podczas badań i zastosowań w najwyższym modelu Kagura, zamierzano uzyskać dźwięk o doskonałej równowadze tonalnej, nieskazitelnej przejrzystości i namacalności. Aby to osiągnąć, sięgnięto po najlepsze komponenty, z których słynie Kondo, w tym: srebrne kondensatory foliowe, srebrne rezystory ołowiowe, srebrne przewody jedwabne SSW, wykonane na zamówienie Audio Note transformatory wyjściowe i transformator zasilający (w tym przypadku to miedź, a nie srebro jak w najwyższych modelach), dołączono zasilający kabel ekranowany Ls-41 Avocoado, zadbano o jak najkrótszą ścieżkę sygnału. Dla mniej wtajemniczonych należy dodać, iż wszystkie elementy zostały starannie dobrane po wielu godzinach testów odsłuchowych, z czego manufaktura jest powszechnie znana, bowiem jej twórcy wychodzą z założenia, iż pomiary elektryczne to jedno, a słuchanie muzyki, to drugie. Jako anegdotę powiem też, że w firmie wciąż używane są te same albumy, które Kondo-san uznał za referencyjne i które stanowią dla firmy jego dźwiękową spuściznę. Jeśli dodam do tego, że jakość wykonania i dbałość o każdy szczegół jest w przypadku Kondo już obligatoryjna, to otrzymujemy urządzenie, które nie pozostawia nas obojętnymi, zanim jeszcze rozpoczniemy pierwsze odsłuchy. Wszystko tu, jest bowiem najwyższej, nieosiągalnej dla większości producentów jakości – począwszy od srebrnych terminali RCA, po terminale głośnikowe, które posiadają wewnętrzny system docisku ułatwiający przykręcanie kabli z końcówką widełkową. No dobrze, ale jak brzmi urządzenie, które choć jest firmowym entry level, kosztuje niebagatelne 150 tys złotych?
Zacznijmy od tego, że gdyby patrzeć wyłącznie na cenę, to nie mamy właściwie punktu odniesienia. Już to sprawia, że wzmacniacz jest poza konkurencją, ale co to właściwie oznacza? Przestaje mieć znaczenie, że grają pentody EL34, bo brzmią wszak, jak triody (naprawdę im się to udało!). Przestaje mieć znaczenie, jakiej słucha się muzyki, bo zapas mocy, które oferują pentody jest wystarczający (nominalne 32W przy minimalnych zniekształceniach pozwolą na nieograniczony niemalże wybór repertuaru). Od pierwszych dźwięków staje się jasne, że to harmonijne, zbalansowane i dystyngowane granie, aczkolwiek niezupełnie pozbawione emocji. Aby jednak sięgnąć po te emocje, warto z Overture spędzić trochę czasu. W moim systemie, największe zmienne pojawiły się wraz ze zmianą okablowania głośnikowego. Ja zacząłem od Operia SPs-2.7, czyli firmowych kabli Kondo. Uznałem, iż dzięki tej możliwości jak najbardziej zbliżę się do oryginalnego brzmienia made by Kondo. Operia to kabel niezwykle transparentny i świetnie zrównoważony, uznałem więc, że to optimum, dzięki któremu mamy dostęp do kompletnego dźwięku tej niezwykłej manufaktury. Jeśli tak, to dźwięk ten był kompletny, idealnie poukładany i szlachetny, aczkolwiek bardziej elegancki, momentami grzeczny. Niczego mu nie brakowało, jednakowoż było on bardziej eufoniczny niż organiczny. Firmowy kabel musiał jednak wrócić wcześniej do dystrybutora, a ja sięgnąłem po referencyjny kabel Audio Idiom (the One CX), a potem Unicorn Audio Grandioso Special Cotton Edition, który czekał w kolejce do testów. To właśnie ten ostatni sprawił, że Overture odkryło przede mną pełnię swoich możliwości. Eufoniczne piękno i majestat, które poznałem dzięki kablom Operia, zostało uzupełnione o muzyczną organiczność i bezpośredniość przekazu. Dzięki tej zmianie, Overture stał się wzmacniaczem już nie tylko idealnie poukładanym, ale i bezkompromisowym, a muzyka, którą przed nami odkrywał stała się wręcz namacalna. Słuchając duetu Keitha Jarretta z Charlie Hadenem nagranego w domowym studio tego pierwszego i wydanego przez ECM pod tytułem Jasmine (bardzo lubię to jedno z referencyjnych nagrań Audio Idiom, bowiem udało się w nim uchwycić w sposób ponadprzeciętny akustykę pomieszczenia i bliskość muzyków), stało się jasne z jaką namacalnością mamy do czynienia. Muzycy dosłownie stanęli obok mnie, a dźwięki fortepianu i kontrabasu zmaterializowały się w swoim idealnym odwzorowaniu. Podobnie było w przypadku jazzowego albumu wszechczasów, czyli Kind of Blue, odtworzonego na gramofonie Sikora Initial KV12 z wkładką EMT. Overture pozwoliło odczuć obecność muzyków w sposób tak namacalny, że ukazujący kwintesencję tego, o co może chodzić w tym tak zwanym high endzie.
Choć napisałem powyżej, iż staram się stronić od bezrefleksyjnego i nabożnego traktowania wybranych marek, to byłoby nadużyciem powiedzieć, iż takich w ogóle nie mam. Kondo jest jedną z nich i stało się nią dlatego, iż high end, który ta manufaktura oferuje jest filozofią życia, to marka dedykowana i oddana muzyce. Overture, choć może być traktowane jako wstęp do możliwości brzmieniowych tej manufaktury jest w rzeczywistości, na wzór słynnych uwertur, które przytoczyłem powyżej, bytem odrębnym i niezależnym. To nie wstęp do high endu, to high end! To nie wstęp do Kondo, to Kondo! Przy starannym doborze elementów toru, Overture może być wzmacniaczem typu end of story. To jednak nie wyczynowiec i jeśli ktoś takiego szuka, niech szuka dalej i gdzie indziej. To urządzenie, które ceni muzykę i piękno muzycznego przekazu, dlatego raczej nie zapewni ekstremalnych doświadczeń poszukiwaczom laboratoryjnych osiągów – nie do tego zostało stworzone. Kosztem tego, otrzymujemy podaną na najwyższym poziomie muzyczną ucztę made by Kondo!
© Marcin Oleś